niedziela, 8 lutego 2015

Zbieranie fantów w podróży

Kirgistan, okolice Karakol, 08.2012r.

  Siedzisz sobie, zniechęcony brakiem pieniędzy w Istanbule. Zastanawiasz się, czy wydać ostatnie grosze na wejście do zamku, a może do jakiegoś innego miejsca. I nagle, ni z tego ni z owego, podbiega do Ciebie mężczyzna i wręcza jeden bilet do kilku zabytków, mówiąc tylko "bierzcie, bierzcie, ja jednak nie mam czasu".

Zbieranie fantów w podróży to temat, który wywołuje we mnie wiele sprzecznych uczuć. Z jednej strony nie wypada. Przecież zwyczajny człowiek, taki, jakim ja jestem na co dzień, pewnie nigdy nie przyjmuje jedzenia od obcych ludzi i nie korzysta z propozycji skorzystania z ciepłej wody, czy choćby świeżej pościeli. Jednak z drugiej strony, zbieranie fantów w podróży pozwoliło dotrzeć nam tak daleko i sprawiło wiele radości. Pewnie nie tylko nam, ale też tym ludziom, którzy dzielili się swoim jedzeniem, czy dachem nad głową.
Nawet nie pamiętam, kiedy zbieranie fantów przytrafiło nam się po raz pierwszy. Ale wiem, że od początku było to niejako wpisane w charakter naszej podróży. Początkowo, wywoływało w nas zakłopotanie, nie do końca wiedzieliśmy, jak powinniśmy zareagować, co wypadałoby odpowiedzieć na propozycję noclegu, czy zaproszenie na kolację. Z czasem, wypracowaliśmy sobie metodę początkowego podziękowania i braku chęci sprawiania kłopotu, ze stopniowym przechodzeniem do, grzecznego oczywiście, zaakceptowania propozycji. Dzięki temu mogliśmy wyczuć, czy gościnodawca jest pewien swojej decyzji, czy może rzucił ją tak sobie, z grzeczności.

Kirgistan, okolice Karakol, 08.2012r.

Gdy przypomnę sobie, ile radości sprawiła nam puszka z tuszonką i worek mleka, które dostaliśmy od żołnierzy w Kazachskich górach, to… nie wiem, czy powinnam śmiać się, czy może płakać. Nie skłamię mówiąc, że była to dla mnie większa radość, niż ta, gdy kupuję sobie nowe kozaczki (a wierzcie, że uwielbiam buty). Nie mówiąc już o tym, jak dostaliśmy dzienną porcję dla amerykańskich żołnierzy zapakowaną w pudełko. Zupełnie nie mieliśmy pojęcia, co jest ukryte w środku. Nosiliśmy ze sobą to pudełko przez miesiąc, na "czarną godzinę". Opłacało się, bo radość jaką przeżyliśmy, otwierając cenne pudełko, była ogromna! Po pięciu dniach wędrówki w górach Kirgistanu, nasze zapasy jedzenia mocno się skurczyły, zostały jedynie mało atrakcyjne zupki chińskie. A w pudełku znaleźliśmy mnóstwo smakołyków. Największą radochą było oczywiście masło orzechowe i krakersy (!).

Kazachstan, 07.2012r.

Zastanawiam się, co by z Nami było, gdyby nie te jajka na twardo, które dała nam pewna dobra kobieta, gdy opuszczaliśmy Kanion Szaryński, przez który wędrówka miała trwać kilka godzin, a zajęła nam kilka dni. 
Liczne śniadania, obiady i kolacje, na które byliśmy zapraszani przez kierowców ciężarówek i nie tylko, należały do normalności. Byliśmy do nich tak przyzwyczajeni, że czasem nawet po cichu na nie liczyliśmy. Pomimo tej częstej gościnności, zawsze obawialiśmy się, że przyjdzie nam za posiłek, na który nie mogliśmy sobie pozwolić, zapłacić. Wiem, wiem, to wszystko brzmi jakbyśmy byli bardzo pazerni. Co jednak zrobić, gdy pragnienie poznawania świata pozostaje tak mocne, że zbyt mała suma pieniędzy, nie zniechęca do takiego wyjazdu?
Pamiętam jednego mężczyznę, który zrobił dla nas wyjątkowo dużą przysługę. Poznaliśmy go podczas naszej podróży do Kazachstanu, gdy przejeżdżaliśmy przez Rosję. Najpierw zaprosił nas na naleśniki, ja dostałam takie na słodko, bo w końcu jestem kobietą, a Bartek na ostro, z warzywami. Cudowny człowiek, który zabrał nas do sklepu, gdzie zrobił nam zakupy (kilogramy orzechów i różne takie), oczywiście za żadne skarby nie chciał przyjąć od nas pieniędzy. Żeby tego wszystkiego było mało, zawiózł nas 100 km poza miejsce swojego zamieszkania i zatrzymał dla nas ciężarówkę, mówiąc "zawsze chciałem spróbować autostopa"…

Kirgistan, Issyk Kul, 08.2012r.

Ludzie o dobrym sercu… Żyjąc z dnia na dzień, gdy moje życie wypełniają studia i praca, nawet nie zdaję sobie sprawy z tego, że jest ich na świecie tak wielu. Zastanawiam się, czy ja też kiedykolwiek zdobyłabym się na zrobienie czegoś takiego dla drugiego człowieka? Podczas podróży mogliśmy liczyć na dobre serce poznanych ludzi każdego dnia. Wspólne posiłki, prezenty i spanie pod czystą pościelą. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że takie małe rzeczy mogą sprawiać tyle radości :).


3 komentarze:

  1. My dostaliśmy bilet na lot nad lodowcem w Nowej Zelandii. To było moje marzenie, ale w budżecie nie było w sumie środków nawet na jeden bilet- marzenia rozciągnęło budżet,a los podarował nam Panią, która zaproponowała lot dwóch osób za jeden bilet- za jeden uśmiech- to był ostatni lot tego dnia, a budżet zrobiła wycieczka dość majętnych turystów. Najpierw byliśmy pewni, że źle zrozumieliśmy coś w szyku zdania, tłumaczyliśmy więc, że mamy pieniądze na jeden bilet i tak parę razy a potem nie wiedzieliśmy, czy paść trupem, czy biec do helikoptera...
    Nasz Wróżko, pamiętam Cię <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam takie historie! Pewnie nie mielibyście tyle radości, gdybyście tak po prostu kupili sobie te bilety... A swoją drogą... Nowa Zelandia, nasze marzenie :) !

      Pozdrawiam cieplutko i mam nadzieję, że zdrówko wróciło :)

      Usuń
    2. Słomko, bez tego biletu mogłabym jedynie zadręczać mojego męża historiami, które trudno oddać- a tak przeżyliśmy to wspólnie i to było piękne :)
      Zdrowa, trzymam kciuki za NZ- niech marzenie ma moc <3

      Usuń